Zamknij

Ze wspomnień księdza Michała Woźniaka: ... aby się żywym nie oddać

11:38, 16.09.2019 TPZK Aktualizacja: 07:14, 17.09.2019
Skomentuj

Bitwa nad Bzurą, bitwa pod Kutnem trwała od 9 do 22 września 1939 roku. Jest największą bitwą wojny obronnej 1939 roku. Stoczona przez dwie polskie armie „Poznań” (gen. Tadeusz Kutrzeba) i „Pomorze” (gen. Władysław Bortnowski) z niemieckimi 8 Armią (gen. Johannes Blaskowitz) i 10 Armią (gen. Walter von Reichenau) z Grupy Armii Południe „Süd” (gen. Gerd von Rundstedt).

Ze wspomnień księdza Michała Woźniaka, proboszcza parafii Kutno (opracowanych przez ks. Ludwika Królika), a udostępnionych przez Bożenę Gajewską, prezesa Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Kutnowskiej.

Był śliczny poranek jesienny, piątek 1 września 1939. Bawił u mnie na wakacjach Ks. Dominik Dziewanowski. Przed dwoma tygodniami był w Gdyni. Po drodze wstąpił do swych sióstr do Bydgoszczy, a potem na parę dni, przed rozpoczęciem roku szkolnego, chciał się zatrzymać u mnie. Spał w salonie. Wtem, w piątek przed godziną 6 rano wpadł do mego pokoju z zapytaniem czy słyszałem jakieś wybuchy. Byłem senny, ale słyszałem, bo te wybuchy mnie obudziły. Poczęliśmy snuć przypuszczenia, co by to mogło być. Gdy tak rozmawiamy, zabrzęczał telefon. To ze szpitala wzywają na gwałt do rannych wszystkich księży. Pobiegłem więc z Ks. Oziębłowskim. Księża prefekci obaj i drugi Ks. Wikary Malinowski wyjechali do wojska na kapelanów. Ranni byli to rzemieślnicy i robotnicy, którzy wykańczali koszary w Sklęczkach oraz inni z pociągu, idącego do Łodzi. Na koszary i na pociąg rzucono z samolotów bomby, a potem ostrzeliwano jeszcze pociąg z samolotu, karabinem maszynowym. Taki był początek wojny w Kutnie. Odczuliśmy to, jako zwykły napad zbójecki, bo wśród rannych nie było wcale żołnierzy. Widok był okropny. Ciała porozrywane odłamkami bomb, stanowiły u niektórych osób jedną miazgę bezkształtnej masy. Udzielaliśmy rozgrzeszenia ciężej rannym i namaszczaliśmy na czole, jeśli to było można. Mniej rannych zostawialiśmy na później. Nie mogliśmy nadąży, bo nowych przywożono. Ranni umierali, a nie było komu wynieść do kostnicy. Kilkadziesiąt osób tego dnia było ofiar. Nazajutrz było już mniej. Ale w niedzielę 3 września z górą pięćset osób zmasakrowano. A stało się to dlatego, że Kutno zawalone było uchodźcami od granicy. Wiele osób zebrało się na dworcu kolejowym, chcąc się dostać koleją do Warszawy. I w tę masę ludzi samolot rzucił kilka bomb. Zabitych było od razu przeszło dwieście osób - resztę strasznie pokaleczonych, którzy też zaraz poumierali. Tylko we dwóch z Ks. Oziębłowskim udzielaliśmy ostatnich Sakramentów. Oczywiście już nie w szpitalu tylko, ale gdzie się dało. Na wozach, na skwerku przed szpitalem. Sutanna powalała się krwią ludzką, bo trzeba było wśród rannych przyklęka, aby ich opatrzy. Gdy wróciłem późnym wieczorem do domu, wyczerpany do ostatnich granic fizycznie i moralnie, piesek Bobik począł obwąchiwać sutannę i spoglądać na mnie, jakby chciał zapyta, co to wszystko znaczy. Nad wieczorem bomby zapaliły zbiorniki spirytusu. Powstał z tego olbrzymi pożar. Widać było w mieście, a nawet w okolicy. Tego dnia Ks. Marian Pawłowski, tutejszy parafianin, miał prymicje. Smutne to były prymicje. Na sumie mało było ludzi. Nieszporów wcale nie było. Prymicjant po obiedzie pojechał na Florek do rodziców swoich, aby się pożegna , zabrać rzeczy i udać się wraz z uchodźcami w stronę Warszawy. Kolej już stanęła, bo było niebezpiecznie jechać, zresztą mosty już były niepewne.

Tak samo rozmyślał mój przyjaciel Ks. Dziewanowski, jakby się dostać do Warszawy. Stanęliśmy na szosie przed plebanią i obserwowaliśmy uchodźców, którzy w rozmaity sposób uciekali. Wielu było takich, co na ręcznym wózku ciągnęli sami swoje mienie. Wielu te? pytało się o drogę. Przeważnie ci, co jechali samochodami. Wtedy próbowaliśmy nawiązać rozmowę, czy by nie mogli zabrać dwóch księży. Trafiło się, że jeden samochód, aczkolwiek bardzo pełny, ale jeszcze jednego księdza mógł zabrać. Pojechał Ks. Dziewanowski. Po dwóch godzinach, już w nocy, udało się i neoprezbiterowi zabrać się na otwarty, ciężarowy samochód. Ogromnie się tym martwiłem, bo noc była chłodna, a Ks. Pawłowski był lekko ubrany. Ale Bogu dzięki dojechał szczęśliwie. Radio zaraz pierwszego dnia podało przemówienie Prezydenta Mościckiego o rozpoczęciu przez niemcy wojny. Zebrał się też sejm i rozpoczęły się mowy. Nie mieli nic innego do rady, tylko powtarzać jeden poseł po drugim: "nauczył nas marszałek Piłsudski, jak zwyciężać mamy, a więc zwyciężymy". Dopokąd niemcy nie przerwali nam światła z Włocławka, coś do 7 września [1939], słuchaliśmy radia. Ale Boże się pożal takich wieści. Właściwie z placu boju nic nie podawano. Dodawano niby ducha narodowi, ale bardzo blado. A głoszono takie bzdury strategiczno - polityczne, że od razu wiadomo było, jak na frontach idzie. Kutno ma smutną sławę, bo znów pułkownik z Kutna Umiastowski, wsławił się swoimi mowami przez radio. Taki pan zamiast iść na front, plótł trzy po trzy, jak to ludność cywilna ma zatrzymywać

wroga. Kiedy wojsko nasze, mówił, będzie musiało się cofnąć, trzeba dzwonić w dzwony, zwołać ludność miejscową. Kopać rowy na poprzek szosy czy drogi i nad tymi rowami stawiać barykady. Gdyby nie było materiału pod ręką, to rozbierać budynki we wsi i z tego robić barykady. Postawić na straży młodych chłopców na rowerach, "żeby, gdy tank niemiecki wpadnie do rowu, chłopcy prędko mogli dać znać.

naszemu wojsku o tym tanku. Przed rowem kłaść brony żelazne do góry zębami". Tę mowę słyszałem na własne uszy, a spikerka po trzykroć potem powtarzała. Podobno w jakiejś wsi posłuchano się tej rady, co do położenia bron żelaznych. Niemcom nic się nie stało, ale za to całą wieś zrównano z ziemią, a ludność wycięto co do jednego. Pozbawieni gazet, byliśmy zdani na fałszywe wieści, jakie podawało radio, a przeważnie na mowy Umiastowskiego, bo codziennie miał coś do powiedzenia. A oto znów próbka mądrości stratega: "żołnierze! strzelajcie wolno, bardzo wolno. Ostatnią kulę zostawcie dla siebie, aby się żywym nie oddać.

". A nasi żołnierze podobno chcieli strzelać prędko i celnie, tylko ich wstrzymywano, ?e to jeszcze nie czas. Toteż dziewiątego dnia Niemcy już stali pod murami Warszawy, a Warszawa płonęła.

Czwartego września, w poniedziałek, bardzo rano był na plebanii Kardynał Hlond. Jechał do Warszawy samochodem wojewody poznańskiego. Towarzyszył Mu kapelan i dwóch policjantów. Jeden z nich był szoferem. Zjedli śniadanie, odpoczęli i ruszyli dalej. Gdy się Prymasa pytałem o sytuację, pocieszał nas, że do nas niemcy nie dojdą. Sam widział wielkie umocnienia nad Wartą i wielką liczbę naszych wojsk. Nie wiem, czy to mówił szczerze, czy tylko, aby nas pocieszy. Mam wrażenie, że się trochę jeszcze łudził, nie wiedząc o tym, że nasze plany wojenne są w rękach niemców, którzy też wcale na tę linię obronną nie poszli. Stąd ta późniejsza bitwa o Kutno, kiedy już wojska niemieckie były pod Warszawą (…).

Całe kolumny uchodźców, bez przerwy dążyły w stronę Warszawy. Ale rychło zrobił się zator, bo czoło tej kolumny musiało stanąć w Łowiczu, względnie w Sochaczewie. Najprzykrzej było patrzeć na małe zbiedzone dzieci, które pogubiły swoich rodziców, bo albo zostali zabici, albo się gdzieś w tym chaosie zabłąkali. Niemniej przykro było odpowiadać na pytania młodych chłopców, którzy z papierami powołania do wojska, dopytywali się, którędy mogą się dostać do punktów werbunkowych. Niestety, nie tylko biur werbunkowych, ale i wojska naszego tu nie widzieliśmy. Czasem przemaszerował jakiś oddział, ale to już wyglądało na ucieczkę i to źle zorganizowaną. Wieziono np. pontony. Stanęli przy plebanii i debatowali, czy dalej jechać . Przecież tu takiej rzeki nie ma, aby ten sprzęt był potrzebny. Wreszcie pojechali i stanęli na dłużej w Kaszewach. Pokazało się, że już byli okrążeni. Potem szła nasza artyleria w odwrocie, a kawaleria ochraniała tyły. Smutny to był widok. Tym więcej smutniejszy, że już wiedzieliśmy, iż nie na ratunek Warszawy szli, lecz na własną zgubę pod Sochaczewem. Mówiono bowiem wyraźnie, że są okrążeni i do Warszawy już nie dojdą. 6 września była krwawa środa. Bombowce cały dzień zabijały ludzi cywilnych, bo wojska nie było. Paliły domy w Gnojnie, Zakład XX. Salezjanów, gdzie był skład amunicji zbombardowano i spalono pięć budynków. Stało się to wskutek nieroztropności naszych władz wojskowych. Bo kto składa amunicję w tak znacznym miejscu? Przy tym pełno szpiegów. Amunicję wożono koleją, bo jest do Gnojna żeberko kolejowe. W ten sposób stracono wszystką amunicję, jaka była przeznaczona na tę okolicę i narażono na zniszczenie budynków.

Szczęśliwym trafem ocalał pałac (niedokończony jeszcze), gdzie mieszka do dziś Ks. Dyrektor i gdzie jest kaplica, stodoła murowana, dwie obory murowane, gdzie miały być warsztaty po przeróbce i kuźnia, zostały doszczętnie spalone. Nawet mury rozrzucone przez wybuchy bomb, jakie tam były złożone. Straty, około 30.000 zł. Instytucja handlowa "Wspólna Praca", olbrzymie składy desek, papy, smoły i innych towarów, paliły się przez parę dni. Chodziło o bombardowanie kolei i mostu kolejowego, a naprawdę trafiono gdzie indziej. Most został nienaruszony, a spalono budynek w Łąkoszynie za kościołem. A bywało, że bombowcom nikt nie przeszkadzał. Ani nie strzelano do nich, ani naszych pościgowców nie było. Byliśmy zdani na łaskę i niełaskę. I oto uczucie opuszczenia i bezsilności, było niezmiernie przykre. Jednego dnia około 2 po południu wezwano do szpitala, do rannych. Trzeba było iść, choć bombowce krążyły. Na ogół nie opuszczałem w takich razach plebanii, choć inni uciekali. Bo w razie zapalenia domu, lepiej być na miejscu, aby coś wyratowa. Szczególnie, gdy się ma matkę przykutą chorobą do łoża w wieku lat 90. Ale teraz trzeba było iść. Jeszcze wszystkich nie wyspowiadaliśmy, aż tu nalot jakby na szpital, bo szyby z okien się posypały. Bomby upadły do ogrodu szpitalnego Kto mógł się ruszy, uciekał w stronę kaplicy, gdzie jest wewnętrzny korytarz. Gdyby tam bomba trafiła byłaby straszna masakra, bo bardzo wiele ludzi się tam zebrało. Byłem niespokojny o dom, więc ledwie cokolwiek się uspokoiło, wyszedłem ku domowi. Aż tu w przejściu uderzyła bomba w fabrykę "Kraj". Robotnicy pożar ugasili. Druga paląca, do ogrodu plebańskiego. Poszedłem do pokoju Matki. Dobrze, że nie stałem w oknie, lecz usiadłem, ale naprzeciw okna. Bomba upadła blisko plebanii. Odłamki bomby wpadły do pokoju nad moją głową i poharatały ścianę. W pokoju zrobiło się ciemno od dymu, wapna i kurzu. Szczęśliwie, ?e nikt z ludzi nie został raniony, bo ułamki bomby poszły [do] góry. Druga bomba wbiła szyby w stołowym pokoju i w pokoju Ks. Wikarego. Wtedy w ogrodzie plebańskim upadło pięć bomb, w tym jedna zapalająca. Zaraz za szosą, przy budującym się Domu Katolickim upadło 4 bomby, w tym jedna zapalająca. Na rynku przy kościele trzy. Szyby w kościele wypadły. W plebanii niemal wszystkie szyby od strony ogrodu i część dachu zniszczone. żadnego wojska wtedy w całym Kutnie nie było. Ulice były puste. A jednak usiłowano kościół zbombardować, a może szpital, choć powiewała flaga czerwonego Krzyża.

Pewnego dnia rano, kiedy odprawiałem Mszę św., zaczęły bomby spadać blisko kościoła. Zrobił się w kościele straszny popłoch, bo zdawało się, że lada chwila kościół się zawali. Od tego dnia przyspieszyliśmy o godzinę odprawianie nabożeństwa. Dlatego starałem się zawsze być w pobliżu kościoła i często w czasie nalotów patrzyłem na kościół, czy się nie pali, aby w porę uratować Najświętszy Sakrament i co z aparatów kościelnych. Nie wyniosłem nic przedtem, bo wszędzie było niebezpiecznie (…).

 

 

(TPZK)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%